Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Michał Dobrołowicz pochodził ze Świebodzina, zmarł podczas zagranicznych wakacji. Rodzina próbuje sprowadzić ciało i prosi o pomoc

Anna Moyseowicz
Anna Moyseowicz
Michał Dobrołowicz zmarł za granicą.
Michał Dobrołowicz zmarł za granicą. archiwum prywatne
Pojechał na wakacje na hiszpańską wyspę, by nieco odpocząć od codzienności. Tam niespodziewanie źle się poczuł i trafił do szpitala. Po wielu perypetiach zmarł. Teraz rodzina walczy o powrót swojego bliskiego do Polski, a dokładniej do Świebodzina, skąd pochodzi, by właśnie tu mógł zostać pochowany.

Michał Dobrołowicz miał 44 lata. W połowie września pojechał na wakacje do Hiszpanii, a dokładniej na Gran Canarię, lecz nikt nie przypuszczał, że będzie to ostatnia podróż mężczyzny.

Wyjazd na wakacje i niespodziewane problemy

- Brat ostatnie lata mieszkał w Berlinie, gdzie pracował jako kelner, ale z pochodzenia jest świebodzinianinem, tutaj ma dom rodzinny. Wyjechał na wakacje. Na miejscu źle się poczuł, bardzo bolał go brzuch, na początku przypuszczał, że to od nieprzegotowanej wody, której się napił, później brał pod uwagę jedzenie. Przez tydzień cierpiał na biegunkę i wymioty, był strasznie odwodniony. W pobliskiej aptece kupił leki, próbował też ratować się coca-colą, miętą i różnymi, domowymi sposobami. Po tygodniu bólu brzucha pojechał do szpitala - opowiada siostra mężczyzny Grażyna Dobrołowicz-Marks. Jak mówi, jej brat został nawodniony, a wieczorem tego samego dnia wrócił do pokoju hotelowego. W nocy jednak mężczyzna ponownie źle się poczuł i kolejnego dnia rano zdecydował się na powrót do szpitala. - Brat nigdy nie chciał nas niepokoić, taki miał charakter. Dowiedziałam się, że od dwóch dni Michał był w szpitalu, co więcej, okłamał nas, nikomu nie powiedział, że trafił na OIOM. Jeśli już odebrał telefon, były to krótkie rozmowy, mówił szeptem, że leży w sali, gdzie jest dużo ludzi i nie może rozmawiać. Skończyły się wakacje. Po rozmowie brata z lekarzem, doszliśmy do wniosku, że pobyt w szpitalu potrwa kilkanaście dni, powiedziano nam, że to nie jest stan zagrażający życiu, za jakiś czas brat miał trafić na oddział wewnętrzny, a później wyjść. Ustaliliśmy, że gdy brat poczuje się lepiej, ktoś po niego pojedzie, bądź wróci sam. Powiedziano, że zatruł się jakąś bakterią i ma sondę wprowadzoną do nosa żeby pokarmy można było podawać bezpośrednio do żołądka - opowiada kobieta.

Urwany kontakt z bliskimi i dziwne zachowanie

Pomimo wcześniejszych dobrych rokowań, po kilku dniach mężczyzna wciąż leżał na OIOMie, ponadto został podłączony do respiratora małoinwazyjnego, miał też bardzo wysoki poziom cukru. Jak poinformował rodzinę, przestała mu pracować trzustka, wykryto u niego cukrzycę typu A i rozedmę płuc. Z powodu zepsutej ładowarki od telefonu, kontakt chorego z bliskimi urwał się na prawie dwa tygodnie.

- Brat w czwartek, 13 października, podładował telefon i skontaktował się z nami. Nie powiedział nam wiele, ale myślę, że pewnie wiedział, co się z nim dzieje i nie chciał nas martwić - mówi kobieta. - W piątek brat zdenerowował się, wyrwał sobie wszystkie kable i uciekł ze szpitala. Wydaje mi się, że nie był w pełni świadomy tego, co robił. Twierdził, że wezwano policję i rzucono go na ziemię. Myślę, że leki, które podawano mu w szpitalu źle na niego zadziałały, ponadto wcześniej pomagał mu w oddychaniu respirator, więc mógł być niedotleniony, stąd takie zachowanie. W piątek przenocował na ławce w parku, w sobotę wynajął hotel, kupił sobie ładowarkę i zadzwonił do nas. Pytał siostry, która jest pielęgniarką anestezjologiczną, jak ma sobie wyrwać cewnik i jak wyjąć wenflon, który miał w aorcie. Siostra mu odpowiedziała, że to nie wenflon, a wkłucie centralne do aorty, które robi anestezjolog pod rentgenem. Widzieliśmy, że bardzo dziwnie się zachowuje, wręcz nienormalnie - opowiada Grażyna Dobrołowicz-Marks.

"Próbowałam porszyć niebo i ziemię"

Kobieta w międzyczasie próbowała skontaktować się z ambasadą Polski w Hiszpanii. Chciała prosić o wysłanie patrolu policji do hotelu, w którym zakwaterował się jej brat, by mu pomóc. - Zadzwoniłam do niego, był nieswój, miał bardzo wystarszony wzrok. Być może uciekł z tego szpitala, bo wyczuł śmierć i chciał się z nami pożegnać? Kilka dni przed śmiercią miał cukru 900 mg/dl, wiedziałam, jakie to może mieć straszne skutki, dlatego chciałam wysłać do niego pomoc. Niestety, bezskutecznie - mówi. Siostra chorego kontaktowała się również z konsulem na Gran Canari, dzwoniła też do hiszpańskiej ambasady w Polsce i do MSWiA.

Rodzina kupiła mężczyźnie bilet powrotny do Polski na poniedziałek, 17 października.

Brat z nami rozmawiał w sobotę, w niedzielę już ciężko było się do niego dodzwonić, pytaliśmy, czy jest w stanie sam wrócić do domu, twierdził, że tak, ale wspomniał, że cały czas śpi. W poniedziałek już od nas nie odbierał. Liczyliśmy, że stawi się na samolot, lecz tak się nie stało. Wydzwaniałam do ambasady, chciałam dowiedzieć się czegoś o jego stanie zdrowia. Wiedziałam w jakim jest hotelu i oczekiwałam wysłania na miejsce patrolu policji, by mu pomóc. Jednak odpowiedzi od ambasady nie uzyskałam do dzisiaj. W środę zgłosiłam jego zaginięcie, a w sobotę rano dowiedzieliśmy się, że nie żyje. Próbowałam poruszyć niebo i ziemię.

Rodzinie można pomóc, wpłacając pieniądze na sprowadzenie ciała do Polski. LINK DO ZRZUTKI

Trudny rok

Jak mówi kobieta, jej brat miał trudny rok. Został pobity na przystanku, gdy czekał na metro i musiał być operowany. Po tym incydencie miał problemy z kolanem, które puchło. Jakiś czas później poślizgnął się podczas pracy i konieczna była operacja drugiej nogi, w której znalazło się 25 śrub. Następnie czekała go trzymiesięczna rekonwalescencja w domu. - Popadł w długi, w końcu wrócił do pracy, odpracował pożyczone pieniądze i stwierdził, że musi od tego wszystkiego odpocząć, tym bardziej, że pojawiły się epizody depresyjne. W międzyczasie przeszedł COVID, po którym skarżył się na krótki oddech i kaszel. Mimo tego wszystkiego stwierdził, że pojedzie na zaplanowaną wcześniej wycieczkę - opowiada siostra zmarłego.

Ogromne koszty sprowadzenia ciała

Koszty sprowadzenia ciała do Polski, ale również wszystkich dodatkowych wydatków są ogromne i przewyższają możliwości rodziny. Siostra mężczyzny skorzystała z pomocy adwokat, która zgłosiła sprawę zaginięcia w Hiszpanii na policję - rachunek za jej usługi wynosi 500 euro. - Dzięki tej pani wiem, że brat zmarł w apartamencie, że była to śmierć naturalna, bałam się, że ktoś mógł go pobić, a tego już bym chyba nie zniosła... A ambasada do dziś nie odpowiedziała, w jakich okolicznościach zmarł. Przynajmiej wiem, że stało się to w czystej pościeli. I bije cały czas zegar "lodówki" w Hiszpanii, gdzie chcą zaliczkę. Musimy opłacić również usługi polskiej firmy, która sprowadza ciała do kraju. Ludzie krytykują, pytają skąd taka wysoka kwota zbiórki. Ciało ponad tydzień leżało, czekając na wyniki badań medycyny sądowej. Prawie tydzień trwała sekcja zwłok, dwa tygodnie temu została zakończona, czyli łącznie minął już prawie miesiąc, a za każdy dzień przecież się płaci. Dostałam informację, że mogę skontaktować się z polską firmą, a ona z hiszpańską, która z kolei wystąpi o pozwolenie na transport zwłok. A dopóki ja nie wpłacę 3,5 tysiąca euro zaliczki, hiszpański zakład pogrzebowy nie wyda aktu zgonu. Później samo przewiezienie ciała do Polski to 4 tysiące 600 euro. Hiszpania jest jednym z najdroższych krajów pod względem opłat za transport ciała. Nie wiem nawet ile wyniesie przetrzymanie zwłok w kostnicy - mówi kobieta. Dodaje, że zrobienie zdjęcia, na którym jej zależy, ponieważ zwłoki będą w trumnie cynkowej, która zostanie zlutowana, to koszt około 350 złotych. Podobny koszt to akt zgonu w języku polskim. Usługa ubrania zwłok to 600 złotych, a samo ubranie około 300.

Dług kobiety

Kobieta poprosiła firmę, z której usług korzysta, o wystawienie obciążającego ją rachunku tak, by już zaczęto procedurę sprowadzenia zwłok do Polski.

Nie ma na co czekać, a ja w międzyczasie będę myśleć, jak spłacić dług. W ostateczności sprzedam samochód. Sama mam dziecko ze spektrum autyzmu i dwie prace i nie chciałabym jeździć samochodem, który co chwila będzie stał u mechanika. Mieszkamy w wynajętym mieszkaniu, przeprowadziłam się tutaj, ponieważ jestem w trakcie rozwodu, więc cały majątek to ten samochód, który się nie psuje, zresztą został zakupiony z pomocą rodziny. Mam 30 dni na spłatę długu

- mówiła kobieta 10 listopada. Jak dodaje, zgodnie z hiszpańskimi procedurami akt zgonu zostaje wydany wraz z ciałem, a to oznacza, że rodzina nie może jeszcze starać się o zasiłek pogrzebowy. Na czas wycieczki mężczyzna miał wykupione dodatkowe ubezpieczenie, które wygasło, a bliscy, skupieni na jego zdrowiu, nie przedłużyli ważności polisy. Mężczyzna ubezpieczony był w Niemczech, gdzie pracował, tam jednak nie istnieje odpowiednik polskiego zasiłku pogrzebowego. - Szukałam pomocy u burmistrza Świebodzina, ale odpisał, że miasto jako instytucja nie może pomóc. Mogą mnie wesprzeć, gdybym chciała zorganizować jakiś event. Ale ja przecież nie mam na to teraz siły, mam dwie prace i autystyka w domu, do opłacenia przedszkole prywatne i mieszkanie na wynajem, muszę na to zarobić, a przede wszystkim ściągnąć brata i go pochować. Funkcjonuję w tym mętliku już tyle czasu, jestem tym zmęczona - opowiada kobieta. Jak mówi, w Świebodzinie został pochowany ich tato oraz siostrzeniec. Podczas pandemii koronawirusa w jednej z rozmów mężczyzna mówił, że bardzo nie chciałby być skremowany. - Wiele osób sugeruje żeby go spopielić, to byłoby tańsze, ale nie chcę robić czegoś wbrew jego prośbie - tłumaczy.

Zobacz też: Śmierć Polaka w niemieckim areszcie

Zawsze pomagał innym

Jak dodaje, osobną kwestią jest sprawa sprowadzenia do Polski walizki brata, znajdującej się w hiszpańskim komisariacie policji. - Tam są jego rzeczy prywatne. Chciałam, aby z tej walizki wzięto białą koszulę, jeansy i niebieskie mokasyny, bo uwielbiał kolor niebieski i aby ciało, dopóki jeszcze nie jest zesztywniałe, ubrano. On nie zrobił nic złego żeby miał wracać w czarnym worku, a trumna na dodatek będzie metalowa i zaspawana. To był naprawdę dobry człowiek. Gdy był na emigracji we Włoszech, to nasza mama podawała mu wałówkę busem, a gdy widział potrzebujących Polaków, brał ich do domu, otwierał te słoiki, karmił dopóki ich sytuacja się nie ustabilizuje i pomagał szukać pracy. Był osobą, która zawsze pomagała ludziom. Tym razem mam nadzieję, że los się odwróci i to ludzie pomogą jemu. Mówi się, że potrzebujący wstydzą się prosić o pomoc i tak, taka jest prawda. Ale stwierdziłam, że warto, bo on by to samo zrobił dla mnie - zapewnia siostra zmarłego Michała.

od 12 lat
Wideo

Wybory samorządowe 2024 - II tura

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na swiebodzin.naszemiasto.pl Nasze Miasto